Kolosalne jachty rozpływają się w oceanie
wraz z nimi pogrążone, wypalające się oczy marzycieli
atrament wymieszany z wodą
czarne perły wśród białych
żywi i martwi
dusze nurkują w głębinach świadomości
ciało kapitanem, kości marynarzami
Ziemia na pokładzie
Ziemia na horyzoncie
Słońce na wyciągniecie ręki
zaspokajamy nasze najgorętsze pragnienia
zamieniamy je w proch
spalamy się i zagubieni toniemy we mgłach
nie wiedząc dokąd zmierzamy
nigdy nie poznająć kolejnych etapów
zanikamy gdzieś w połowie drogi
milkniemy i cichy wiatr przewraca strony naszej księgi
rozwiewa pozostałości po domostwach przyjaciół
z ust do ust rozpsrzestrzenia się jak choroba
kruche wypalone ciało
Zstępuje na ziemie ze swojego czyśca
Nie jest to ani demon, ani też anioł
nieokreślony kształt i zamiary
nie możemy go zlikwidować ani pokochać
w jego świecie miłość w ciemym holu skrywa się w kącie,
nienawiść widoczna w blasku poranka
dociera do nas zanim zdążymy spędzić sen z powiek
okażemy współczucie szyderczym piekielnym wzrokiem
i zamkniemy się za drewanianymi kratami
Jednak zanim się obudzimy zadajemy ostateczne pytanie
czy jest wolny jeśli tak uparcie przez swoje życie do wolności dążył?
Otwieramy szeroko oczy, a on zanika tak jak ostatnie tchnienie
Pozostało nam jedynie ciepło poranka
i tajemnicze zapomniane cienie w kątach